Różności
Roczeń w Kosmosie czyli jak to z paralotnią było
Była niedziela. Obudziłem się z nieco ciężką głową, bo impreza u znajomego
trochę się przedłużyła. Zbudziło mnie przekonanie, że dziś ważny dzień i
dawno zapomniane dziecięce podniecenie. Chwilę później zadzwonił Krzysiek
z wieścią, że wszystko gotowe i niedługo ruszamy. Twarz pod kran, zjadłem
jakąś kawę i już domofon: "Czekamy na dole".
W samochodzie Radek z Krzyśkiem coś gadali, ale ja raczej podsypiałem. Spokojnie
turlaliśmy się do Chrcynna ok. 30 km od Warszawy. Dojechaliśmy do lotniska.
Chłopcy natychmiast znaleźli znajomych, zaczęły się gawędki o tworzywach,
linkach, odległościach... i tak pewnie coś pokręciłem. Po chwili przyjechał
Młody. Poznaliśmy się i coś we mnie drgnęło. "Więc to naprawdę?" Wszystko
było spokojne i prawie senne. Co kilka minut podjeżdżał do nas taki mini
motorek z liną dla kolejnych startujących. To odmierzało czas, ale było
jakoś daleko.
Naprawdę obudziłem się, kiedy usłyszałem, że jeszcze dwóch i już my. Zaczęły
się przygotowania.
Poczułem się nieco niepewnie, kiedy zobaczyłem z bliska całą konstrukcję.
Cieniutka szmatka, popikowana w taki sposób, żeby w niej powstały komory
na powietrze, linki na których miałem wisieć razem z Młodym raczej cienkie.
Całość budziła niepokój. Ale postanowiłem być dzielny. W końcu ludzie na
tym latają więc to się musi dać zrobić.
Wszystko nabierało tempa. Założyli mi uprząż. Wrażenie takie jakby krzesełko przyczepili mi do tyłka, przypinając je pasami z przodu, każda noga w osobnym pasku a pod spodem - gdzie rozkoszy męskich miejsce - jeszcze jeden pas łączący się z pozostałymi na brzuchu. Znowu pewnie pokręciłem, ale to naprawdę było skomplikowane. Wtedy na pewno już nie spałem.
Ostatnim punktem przed startem była sprawa
"wyczepienia". Młody za mnie nie mógł tego zrobić więc musiałem się nauczyć.
Wydawało się dość proste. Na tyle proste, że wyczepiłem się jeszcze przed
startem. Uf, nerwy.
No dobra. Stoimy przypięci do 1,5-kilometrowej liny. Czekamy na hasło
do startu. A tu jakieś kłopoty z radiem (podstawowa komunikacja między
startującymi, a sterującymi wyciągarką). Ktoś pojechał zawieźć inne, a
na niebie coraz ciemniej. Nie wiedzieć skąd zrobiło się bardzo chmurzasto.
Komunikacja naprawiona. Trochę czekanie zmęczyło moje nerwy i czułem już drżenie nóg.
Jazda!Jazda! Jazda!"
Lina przyczepiona do mojego pępka napięła się, starałem się dawać jej opór (tak kazali) i biegniemy.
Pierwsze krople deszczu spadły na skrzydło. Ułożyło się nie tak i "stop! Stop!".
Jeszcze raz. Lina napięta, moje nogi latają jak durne, nie umiem tego opanować.
"Jazda! Jazda! Jazda!" Biegniemy. Już było blisko. Już traciłem grunt, kiedy poczułem go nagle pod kolanami. I tak zostało.
Jeszcze raz.
Deszcz na włosku. Właściwie jasne, że jeśli teraz się nie uda to po zabawie.
"Jazda! Jazda! Jazda!" Ja chyba bardziej przeszkadzałem niż pomagałem, ale Młody jest doświadczonym lotniarzem i ambitnym gościem. Za trzecim razem wystartowaliśmy.
Szum w uszach. Lecę.
Śmieszne wrażenie bo jakbym leciał nogami do przodu. No dobra. Trzymam ręce z przodu na pasach, do których przypięta jest lina, co mam ją wyczepić. I wtedy pomyślałem: "A jeśli coś się zatnie i nie wyczepię? Półtora kilometra to dużo, ale kiedyś się skończy i co? Jak nas pociągnie na dół to damy mordą w trawkę, aż miło."
Nic się nie działo. Tylko czekałem, jak na zbawienie na hasło "Wyczepiaj". Nie było. Czułem, jak lina robi się coraz bardziej pionowa. Znaczy jeszcze chwila i będziemy nad wyciągarką. Nic! I nic! I tak strasznie długo.
Kiedy spokojnym głosem Młody powiedział: "No dobra powoli wy..." nie czekałem aż dokończy. Z ulgą pociągnąłem za zawleczkę. Puściła. O rany jaka ulga! No chyba nie spadniemy. W każdym razie nie przeze mnie. Chciałem ucieszyć się z Młodym, coś powiedzieć i... nie mogłem. W ustach miałem zero procent wilgotności. Coś bełkotałem, Młody pytał: "co mówisz?" a ja myśląc gorączkowo: "cytryna, kilo cytryn, każda kwaśna i soczysta", próbowałem dojść do siebie. Trochę pomogło. Lecimy. Młody opowiada, że dolatujemy do ściany deszczu i trzeba zawracać, żeby zdążyć przed nim na mateczkę Ziemię. Lekki przechył i dalej. Szumi w uszach. Uprząż wygodna. Nic nie uwiera. Porządnie wykombinowane.
Młody mówi: "To co. Chcesz troche posterować?"
Wziąłem niepewnie sterówki do rąk i delikatnie pociągnąłem lewą. Lekki przechył. Potem prawą, nie za mocno, bo jak coś urwę... Lepiej nie myśleć.
Pytam: "Jak wysoko lecimy?" "Jakieś 300 metrów".
Cholera. To chyba wysoko.
Z niejaką ulgą oddałem sterówki. A Młody ze spokojem znawcy wykonał kilka ruchów i cały wehikuł zakołysał się. Potem dowiedziałem się, że to było bardzo delikatne kołysanie bo pogoda była martwa i nie dołożyła własnego przywitania pod niebem. Podobało mi się. Zacząłem temu ustrojowi nawet ufać. Lecimy.
"Już jakieś 80 metrów do ziemi" - mówi Młody - "Pod nami chłopaki".
Rzeczywiście usłyszałem głosy, ale jak odkrzyknąłem to byliśmy znowu daleko. Szybko to lata.
Lecimy.
I nagle słyszę: "Ziemia." Twardość pod stopami tak mnie zaskoczyła, że po prostu musiałem się wywalić.
Nie. To nie było uderzenie. Młody nie pozwala sobie na takie niedoróby. Bardzo porządnie wyhamowaliśmy do zera pół metra nad Ziemią tak, że wystarczyło wyprostować nogi, tyle że ja tego nie wiedziałem. Takie zakończenie lotu bardzo mnie rozbawiło.
Latanie jest rzeczywiście fascynującym sportem. Koniecznie muszę to powtórzyć i myślę, że te techniczne historie będą mniej ważne, a więcej poczuję samego latania. Serdecznie dziękuję Krzyśkowi Alboszcie i Radkowi Preschowi za zorganizowanie zabawy, a Młodemu (Pawłowi Fabiszewskiemu) za cierpliwość i odwagę. W końcu najtrudniej było znaleźć chętnego do lotu tandemowego z facetem zupełnie niewidomym. Dzięki! Doświadczeni koledzy, po przeczytaniu tego tekstu życzliwie podpowiedzieli, że liny to było ok. 1200 m, ale dla mnie to i tak dużo. Roman