Różności
Sam siebie zaskoczyłem
Bać zacząłem się już we wtorek.
W czasie przerwy w moim koncercie, Marcin mimochodem powiedział:
- Ja skaczę, a ty?
Zacząłem coś bąkać o lataniu paralotnią, i że ja.. - Aha, czyli skaczesz, no to fajnie - skonstatował Marcin. No i się zaczęło.
Od wtorku z częstotliwością przeróżną dopadała mnie myśl: "Ja? Ja mam to zrobić? No, chyba nie dam rady. Ale z drugiej strony... No i tak w lewo i w prawo. I co sobie przypomnę, to dziwny skurcz w żołądku. W piątek miałem kryzys. Dzwonię do Marcina i mówię:
- Stary, no skoczyłbym, ale kasy brakuje.
W odpowiedzi krótkie:
- Nie ma sprawy, pożyczę.
Zrozumiałem. Jak mawiał pewien twardy gość, słynny LT, "wymówkę i dziurę w d... każdy ma". Zostałem sam ze sobą.
I przyszła niedziela. Ruszyliśmy rano do Piotrkowa Trybunalskiego. Pogoda średnia, gdzieś ciągle kołacze się myśl: "Może ktoś za mnie to załatwi". Nic z tego. Słoneczko wyjrzało, pięknie jest. W Piotrkowie spotkaliśmy Marcina. Jakiś taki małomówny był. Po kilku zdaniach stało się jasne - i on się bał.
Bartek, instruktor, z którym lecieć nam przyszło, zawodowiec w każdym calu, rozpakował całe napięcie. Jakoś tak zrobił, że zapomniałem, czego to ja mam się bać. Już opowiada o sprzęcie, już pokazuje pozycję w czasie lotu, właśnie pakujemy się do samolotu. Ktoś za mnie zdecydował. To słynny Dragon - Bartek. I to w dobrym kierunku. Czarodziej, czy cóś?
Pierwszy skakał Marcin. Próbowałem czegoś się od niego dowiedzieć, ale... nijak. Nie że nie chciał gadać. Chciał, tylko to nijak wytłumaczyć się nie da.
Moja kolej.
Ostatnie wskazówki Dragona. Hałasujący samolot i skok na niby. We łbie myśl: "Jak to będzie 4 tysiące metrów wyżej?".
Ruszamy. Krótkie kołowanie na pas, spokojny start maszyny i ciągle w górę. Jakby stać na podłodze uniesionej pod kątem 30 st. Ja w uprzęży nieco krępującej ruchy. Siedzimy obok siebie i posuwamy jakieś gawędki dla skrócenia czasu wznoszenia. Zawodowiec z Dragona. Jakbyśmy na piwo wędrowali i czas jakoś trza zająć. Wchodzimy na 3000 metrów. Tu procedura sprawdzania uprzęży, spięcie mnie z Dragonem (rzadko siaduję facetom na kolanach - to absolutny wyjątek). Ręce mokre. I wyobraźnia. Szalona wyobraźnia. Kłamca jeden.
4200 m. Lampki migają, skoczkowie się podnoszą - dla nich to norma. Z każdym skaczącym lekka wibracja samolotu. I... większe echo. Było nas 20-tu, w minutę zostajemy we dwóch i camerman. To gość dokumentujący całe zdarzenie.
Wstajemy. Jesteśmy tak przypięci do siebie, że wędrówka 3 m do drzwi wygląda jak człapanie kaczorów. Równo, z nogi na nogę.
Stajemy w drzwiach. Już wiatr szaleje. Już wiem: nie ma odwrotu.
Poprawiający kroczek do przodu.
I... "Ready" - wychył do przodu; "set" - lekko w tył; "go"! ...
Jakbym wpadł w miękkie, rześkie otaczające zewsząd coś. Szum wiatru, ale jakby to on gdzieś pędził. Ja czuję, że leżę na czymś miękkim i gęstym. A dookoła szaleństwo wiatru. Nie czuję spadania. Nie czuję strachu. Jakiś fantastyczny zachwyt. Strzępy myśli: "Poruszam się z prędkością 200 km/h. Bezpiecznie, bo w nic nie uderzę. Nikt mnie nie strofuje, że za szybko. W życiu codziennym funkcjonuję na stałym "stand-by?u". Każdy krok jest obciążony potencjalnym niebezpieczeństwem i koniecznością błyskawicznej reakcji. Tutaj nic z tych rzeczy. Absolutne "off". Pędzę. Zaskakuje mnie długość lotu. Nie, nie żeby się dłużyło. Jest pięknie. Zrozumiałem ochotę ludzi do latanie. Tym można się upajać.
Wyrywa mnie z osłupienia klepnięcie Dragona. To umówiony sygnał do zajęcia pozycji "płaskiej". Wyciągam ręce przed siebie. Jazda. Lekkie ruchy dłońmi. Działa. Dłonie płasko, jakby lekko głowa wyżej. Dłonie pionowo, wahnięcie do przodu. I ciągły zachwyt. Sam. Jestem tu sam z przestrzenią. Dragon jakby nie istnieje. Nikt nie istnieje.
Spadamy.
Nie mogę się nadziwić, że to takie fantastyczne uczucie. Zaczynamy się obracać w poziomie. Leżąc na brzuchu czuję jak mi nogi w lewo, za nimi głowa. Jakby ktoś ośkę w brzuchu postawił. I olśnienie: "Aha. To można tu coś niecoś porobić. A gdyby tak... i...?
Delikatne, ale stanowcze postawienie mnie do pionu. Co to? Dlaczego? Aha. Spadochron się otworzył. Szkoda, że tak szybko.
Od skoku minęło zaledwie, albo aż 30 sekund. Właśnie przemierzyliśmy 2500 metrów w dół.
Odzyskałem komunikację z Dragonem. Po krótkich poprawiankach uprzęży dostałem kołki do rąk. Przypomniałem sobie lot na paralotni z Młodym. Tak. To uczucie już znam. Aj, pokręciliśmy sobie i w lewo i we prawo. Ale wiedziałem: najpiękniejsze to już było. Teraz trza na matulę Ziemię się doturlać. A odrobinka wesołego miasteczka nie zawadzi.
Wylądowaliśmy po mistrzowsku. Ziemi nie tknąłem. Dragon wszystko wziął na siebie (nie wyglądał na utrudzonego). Ponad 2 tysiące skoków swoje robi.
Czego żałuję? Chyba tego, że absolutny, nie do opowiedzenia zachwyt wolnością i samotną samodzielną przygodą, nie pozwolił mi poszaleć. Posmakować lotu całym sobą. Instruktor tam w górze naprawdę nie istnieje. On zajmuje się techniką, kontrolą wysokości, bezpieczeństwem, ale spadam jakby sam.
Wrócę tam na pewno.
Na pewno.
Główni bohaterowie powyższej historii to:
Marcin Jurko (wiecznie Ci będę dziękował, że namówiłeś mnie na tę przygodę);
Bartosz Staskiewicz "Dragon" (Twoja pewność siebie, przekonanie do wartości skakania i uśmiech zabrały cały bagaż strachu, wątpliwości i niepokojów. Dzięki za najlepszą przygodę mojego życia).